sianemi wzdłuż drogi, wśród ścierni, wśród wklęsłości gruntu, gdzie ich kula spotkała. Naprzeciw krzaków, pierwszym, jakiego spotkali, był jakiś sierżant, pyszny mężczyzna, młody i silny, który zdawał się uśmiechać swemi ustami, na pół otwartemi, z twarzą spokojną. Ale o sto kroków dalej, w poprzek drogi, spotkali drugiego, straszliwie poszarpanego, z głową do połowy urwaną, z ramionami pokrytemi szczątkami mózgu. Potem, po ciałach odosobnionych tu i owdzie, napotykali całe grupy, siedmiu rzędem za sobą klęczących na ziemi, z bronią przy twarzy, rozbitych, gdy zamierzali strzelić, a przy nich podoficer leżał w postawie rozkazującej. Droga biegła wzdłuż rowu, i tutaj znów groza ich ogarnęła, na widok tego rowu, w który padła cała kompania obalona kartaczami; napełniały go trupy, mieszanina, gromada ludzi, połamanych, potrzaskanych, których ręce konwulsyjnie podrapały ziemię żółtą, nie mogąc się utrzymać na nogach. A nad tem unosiła się czarna chmura kruków kraczących; i już gromady much brzęczały po nad trupami, powracały uparcie tysiącami, by wypić świeżą krew ran.
— Gdzież to więc jest? — pytała Sylwina.
Jechali teraz przez grunt uprawny, pokryty tornistrami. Zapewne jaki pułk porzucił je, naciskany zblizka, w popłochu. Szczątki pokrywające ziemię, opowiadały wymownie o epizodach walki. Na polu z burakami leżały rozrzucone
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/521
Ta strona została uwierzytelniona.