— Przed chwilą, gdym czekał na ciebie, musiałem się odwrócić, gdyż byłbym wył z wściekłości, tak! wył jak pies... Nie masz pojęcia, jak mię to boli, można od tego oszaleć!
Jan patrzał nań, zdziwiony tą dumą zranioną, zaniepokojony, dostrzegłszy znowu w jego oczach ten błysk szaleństwa, jaki już raz zauważył. Usiłował żartować.
— Zresztą nic trudnego, przenieśmy się gdzieindziej.
Włóczyli się więc aż do nocy, bez celu, gdzie ich oczy zawiodły. Zwiedzili część płaską półwyspu, w nadziei znalezienia tam jeszcze ziemniaków; ale artylerzyści, zabrawszy ze sobą wozy, przewrócili pole do góry nogami, kopiąc, zbierając wszystko. Zawrócili więc, przeszli znowu obok tłumów rozleniwionych i umierających, obok żołnierzy spacerujących z głodu; leżeli wszędzie na ziemi, wycieńczeni zupełnie. Oni sami co chwila ustawali i musieli spoczywać. Ale głuche oburzenie kazało im wstawać, zaczynali się włóczyć, jakby kłóci przez instynkt zwierzęcy, który nakazuje szukać żywności. Zdawało się, że to trwa całe miesiące, a trwało zaledwie kilka minut. W głębi półwyspu od strony Donchery bali się koni i musieli się schronić za parkan, gdzie siedzieli długo, wyczerpani zupełnie, patrząc błędnemi oczami na to galopowanie szalonych zwierząt, przemykających się na tle czerwonego zachodu.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/551
Ta strona została uwierzytelniona.