ciągle nic nie otrzymywały. Sami tylko włóczędzy i rabusie jedli. To też Jan, domyśliwszy się wszystkiego, zaprowadził Maurycego przed most, by tam oczekiwać na żywność.
Była już godzina czwarta, a oni jeszcze nic nie jedli, gdy na wielką swoją radość spostrzegli nagle Delaherche’a. Kilku mieszkańców Sedanu otrzymało z wielkim trudem pozwolenie odwiedzenia jeńców, którym zanieśli żywności; Maurycy już kilkakrotnie wyrażał swe zdziwienie, że niema żadnej wieści od swej siostry. Jak tylko poznali Delahercha niosącego koszyk i mającego pod każdem ramieniem po bochenku chleba, rzucili się ku niemu; ale przybyli trochę zapóźno, powstał bowiem taki natłok, że koszyk i jeden bochenek przepadł, porwany wprzód, nim fabrykant mógł sobie zdać sprawę co się stało.
— Ach moi biedni przyjaciele! zawołał zdziwiony, wzburzony, on, który tu przyszedł z uśmiechem na ustach, z miną poczciwca poszukującego popularności.
Jan chwycił ostatni bochenek i potrafił go obronić. Podczas gdy Maurycy i on, siedząc na brzegu drogi, połykali go łakomie, Delaherche opowiadał nowiny. Żona jego, Bogu dzięki! ma się dobrze. Niepokoi się tylko stanem pułkownika, który jest nadzwyczajnie osłabiony, tak że matka dozoruje go po całych dniach, od świtu do nocy.
— A moja siostra? — spytał Maurycy.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/561
Ta strona została uwierzytelniona.