Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/579

Ta strona została uwierzytelniona.

gowisko, pozwolili im wyciąć sobie w małym lasku. Była to więc teraz banda żebraków, pokrytych ranami, wyschłych i ledwie żyjących. Gwałty ciągle się ponawiały; ci, którzy odchodzili na bok, nawet dla potrzeby naturalnej, byli zapędzani do szeregu kijami! Na tyle, oddział, tworzący eskortę, miał rozkaz popędzania zostających bagnetami. Gdy jakiś sierżant odmówił maszerowania dalszego, kapitan rozkazał dwóm żołnierzom, by go wzięli pod ręce i wlekli póty, póki nieszczęśliwy nie zgodził się iść sam. Ale co było najcięższą męczarnią, to ten oficer mały i łysy, który korzystał z tego, że mówił poprawnie po francuzku, by znieważać jeńców w ich własnym języku, w słowach ostrych i raniących, jak uderzenie bata.
— O! — powtarzał Maurycy z wściekłością — nic nie pragnę, tylko jego dostać w swe ręce. Wytoczyłbym zeń krew po kropelce!...
Dobywał on już ostatnich sił, chory, raczej z gniewu, niż ze znużenia. Wszystko go drażniło, nawet ta nieznośna muzyka trąb pruskich. Nigdy nie zdoła dojść do końca swej okropnej podróży, roztrzaska sobie wprzódy głowę. Gdy przebywano choćby najmniejszą wioskę, cierpiał okropnie, widząc litościwe spojrzenia kobiet. Cóż to będzie, gdy wejdą do Niemiec, gdy ludność miast pocznie się zbiegać i witać ich znieważającym śmiechem? Przypominał sobie wagony zwierzęce, w które ich zapewne zapakują, obrzydze-