nie i męczarnie drogi, smutne życie w fortecy, pod niebem zimowem, ciężarnem śniegiem. Nie! nie! raczej śmierć natychmiastowa, raczej narazić się na wszystko tutaj, we Francyi, niż gnić tam, w głębi czarnych kazamatów, przez całe może miesiące!
— Słuchajno — rzekł cicho do Jana, który szedł obok niego — w pierwszym lepszym lesie opóźnimy się i jednym skokiem drapniemy w gęstwinę... Granica belgijska jest blizko, znajdziemy przecie kogoś, co nas do niej doprowadzi.
Jan zadrżał; jego umysł trzeźwy i zimny lękał się następstw, jakkolwiek oburzony do głębi sam już rozmyślał o ucieczce.
— Czyś oszalał? będą strzelali i zabiją nas obu jak psów!
Ale Maurycy utrzymywał, że udać im się musi, a zresztą nie może już być nic gorszego, nad pozostanie tutaj.
— Dobrze! — odrzekł Jan — ależ nie możemy przecie chodzić w naszych mundurach. Wiesz sam, że cała okolica pełną jest posterunków pruskich. Trzeba, żebyśmy mieli inne ubranie... To bardzo niebezpieczne, mój chłopcze, nigdy się nie zgodzę na takie szaleństwo.
I chcąc go niejako powstrzymać, wziął go pod rękę, przycisnął do siebie, jak gdyby się wzajemnie podpierali i starał go się uspokoić, owym głosem szorstkim i czułym zarazem.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/580
Ta strona została uwierzytelniona.