W tej chwili właśnie szept jakiś zmusił ich do odwrócenia głowy. Był to Chouteau i Loubet, którzy wyszli rano razem z nimi z półwyspu Iges, a których oni dotąd unikali. Teraz obaj obwiesie postępowali tuż za nimi. Chouteau musiał usłyszeć słowa Maurycego, jego projekt ucieczki w krzaki, gdyż postanowił zeń skorzystać. Szepnął więc do nich:
— Jesteśmy tu. Świetna to myśl dać drapaka. Już wielu kolegów uciekło i my nie powinniśmy zezwolić na to, by nas pędzono jak psów do tego świńskiego kraju.. No jakże? we czterech damy sobie radę!
Maurycy rozgorączkował się znowu, a Jan się odwrócił i rzekł do kusiciela.
— Jeżeli ci się śpieszy, to sobie idź... Na co czekasz?
Chouteau pod jasnem wejrzeniem kaprala zmieszał się nieco. Począł się tłomaczyć.
— Do licha, jak nas będzie czterech, to będzie lepiej... Zawsze choć jeden, a może ze dwóch się wymknie...
Jan energicznym ruchem głowy stanowczo odmówił. Nie ufa on temu panu, jak go nazywał, lęka się jakiej zdrady. I musiał użyć całego swego wpływu na Maurycego, by go powstrzymać, gdyż właśnie przedstawiała się wyborna sposobność; przechodzono koło lasu bardzo gęstego, który oddzielało od drogi pole, zarosłe krzakami. Przebiedz to pole pędem, zniknąć w lesie, czyż to nie było ocaleniem?
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/581
Ta strona została uwierzytelniona.