Loubet dotąd nie odezwał się ani słówka. Jego nos wyciągnięty wietrzył dokoła, żywe oczy sprytnego chłopaka czyhały na chwilę przyjazną, gdyż stanowczo zdecydował się nie chodzić do Niemiec. Ufał swym nogom i swemu sprytowi, że przedsięwzięcie to mu się uda. Nagle powziął postanowienie.
— Do licha, mam tego dosyć, daję nura!
Jednym skokiem znalazł się na polu sąsiedniem, a Chouteau, naśladując go, pędził obok niego. Zaraz też dwóch prusaków z eskorty rzuciło się za nimi, zapomniawszy, że mogą ich zatrzymać kulami. Odbyło się to tak szybko, że nikt sobie nie mógł z tego zdać sprawy. Loubet, robiąc zakręty wśród krzaków, byłby z pewnością uciekł, lecz Chouteau, mniej zręczny, już miał być schwytany. Ale z ostatniem natężeniem odsadził się nieco, rzucił pod nogi kolegi i przewrócił go, a podczas, gdy dwaj prusacy zajęli się leżącym, Chouteau dopadł lasu i zniknął. Teraz dopiero przypomniano sobie o karabinach i dano kilka strzałów. Próbowano nawet na chwilę obławy między drzewami, ale napróżno.
Tymczasem na ziemi dwaj żołnierze katowali Loubeta. Kapitan, wściekły, pobiegł tam, wołając, że da straszny przykład; wobec tego kopanie, bicie kolbami padało jak grad, tak, że gdy podniesiono nieszczęśliwego, miał rękę złamaną i głowę rozbitą. Umarł przed przybyciem do Mouzon, na małym wózku chłopskim, na który go włożono.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/582
Ta strona została uwierzytelniona.