i palił. Wśród szarego zmroku, utworzył się rodzaj bardzo ożywionego jarmarku.
Maurycy, siedząc w namiocie, zapalał się i powtarzał Janowi:
— Nie wytrzymam dłużej, ucieknę, jak tylko noc się zrobi... Jutro zanadto oddalimy się od granicy i ucieczka przepadnie.
— A więc uciekajmy — zgodził się wreszcie Jan, nie mogąc się oprzeć, ulegając także żądzy wolności. Zobaczymy, czy nam się uda.
Teraz począł przypatrywać się sprzedającym. Żołnierze kupowali sobie bluzy i spodnie; obiegała pogłoska, że litościwi mieszkańcy sprowadzili prawdziwy skład ubiorów, by ułatwić ucieczkę jeńcom. Zaraz też zwrócił uwagę na piękną dziewczynę, tęgą blondynkę szesnastoletnią, z pysznemi oczami, która trzymała na ręku koszyk, a w nim trzy bochenki chleba. Nie obwoływała ona wcale swego towaru, jak inni, ale szła wahająco, z uśmiechem zachęcającym i niespokojnym. Patrzał na nią uparcie i wzrok ich się spotkał; przypatrywali się sobie przez chwilę. Nakoniec zbliżyła się z uśmiechem wstydliwym pięknej dziewczyny, która się oddaje.
— Może pan chcesz chleba?
Nie odpowiedział jej i dał znak. Gdy mu odpowiedziała kiwnięciem głowy, zdecydował się szepnąć:
— Czy jest tam ubranie?
— Tak, pod chlebem.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/584
Ta strona została uwierzytelniona.