— Wolniej idź, do stu dyabłów! — powtarzał Jan, posuwając się za Maurycym. Chcesz, by nas złapali!
Mimowoli jednak przyśpieszali kroku. Musieli użyć niemałego wysiłku woli, żeby zatrzymać się na przecięciu dwóch dróg, śród tłumów tłoczących się przed oberżą. Mieszkańcy rozmawiali tu spokojnie z żołnierzami niemieckimi; udali, że słuchają, odważyli się nawet wygłosić kilka zdań o deszczu, który się zanosi na całą noc. Jakiś mężczyzna, jegomość tłusty, przypatrywał im się tak bacznie, że poczęli się lękać. Gdy jednak uśmiechnął się dobrotliwie, odważyli się zadać mu szeptem pytanie:
— Proszę pana, czy droga do Belgii jest strzeżona?
— Tak, ale idźcie najprzód do tego lasu, potem na prawo przez pola.
W lesie, wśród ciszy czarnej drzew nieruchomych, gdy już nic nie słyszeli, gdy się nic nie poruszało i uważali się za ocalonych, nadzwyczajnie wzruszeni rzucili się sobie w ramiona. Maurycy łkał głośno, a po twarzy Jana toczyły się wielkie łzy. Był to wybuch długich cierpień, radość że nakoniec może niedola zlitowała się nad nimi. I ściskali się mocno w braterstwie wspólnie przeżytych kłopotów; pocałunki, jakie zamienili, wydawały im się jako najsłodsze i najmilsze jakich żadna kobieta im nie dała, była to przyjaźń nieśmiertelna, pewność zupełna, że ich dwa serca stanowią jedno, na zawsze.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/587
Ta strona została uwierzytelniona.