powiadając wcale, posterunek chwycił za broń, rozległy się strzały i kule śród gęstwiny gwizdać poczęły.
— Do wszystkich dyabłów! — zaklął głosem głuchym Jan, powstrzymując krzyk boleści.
Dostał w lewą łydkę, niby uderzenie batem, którego gwałtowność rzuciła go na drzewo.
— Czyś trafiony? — spytał Maurycy przerażony.
— Tak, w nogę, bodaj ich siarczyste!...
Obaj nadsłuchiwali, tłumiąc dech w sobie, oczekując co chwila tłumnego za sobą pościgu. Ale strzały ustały, nic się nie poruszało wśród wielkiej ciszy. Posterunek widocznie nie chciał się zapuszczać do lasu.
Jan usiłował stanąć, ale nie mógł. Maurycy go podtrzymywał.
— Nie możesz iść?
— Zdaje mi się, że nie.
Ogarnął go gniew wściekły. Ściskał pięście, miał ochotę się bić.
— O mój Boże, to już prawdziwe nieszczęście! Łapę straciłem, kiedy mi nogi tak są potrzebne. Słowo daję, to przechodzi wszystko... Uciekaj sam.
Maurycy odrzekł na to wesoło:
— Zgłupiałeś widocznie!
Wziął go pod rękę, pomagał mu, obaj pragnąc ztąd jak najprędzej się oddalić. Ale po kilku krokach, zrobionych z trudnością, z wysiłkiem he-
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/589
Ta strona została uwierzytelniona.