Bardzo rzadko przeszedł dzień, żeby trumna, zbita na prędce z czterech desek, nie wysunęła się pośpiesznie o zmroku ze szpitala, w towarzystwie zwykle posługacza szpitalnego, niekiedy jej samej, Henryety, ażeby przecież człowiek nie był jak pies chowany. Na małym cmentarzu w Remilly, wykopano dwa długie doły; i spali tam snem wiecznym obok siebie, niemcy na lewo, francuzi na prawo, pogodzeni w łonie ziemi.
Jan zaczął się interesować niektórymi rannymi, choć ich nigdy nie widział. Dowiadywał się o nich.
— A „biedne dziecko“ jakże się tam dziś miewa?
Był to mały żołnierz z piątego pułku liniowego, ochotnik, nie liczący nawet dwudziestu lat. Przezwisko „biedne dziecko“ ztąd otrzymał, że ilekroć mówił o sobie, zawsze się tak nazywał; a gdy go się raz zapytano o to, odrzekł że matka tak go zwykle nazywała. W rzeczy samej umierał na zapalenie płuc, wywołane przez ranę w boku lewym.
— Ach, drogi chłopczyna, mówiła Henryeta, która żywiła dlań uczucie macierzyńskie, źle się ma, kaszlał cały dzień... Serce mi pęka, słysząc to wszystko.
— A niedźwiedź, ten Gutmann? pytał znów Jan z uśmiechem. Czy doktór ma jaką nadzieję?
— Tak, zdaję się, że wyjdzie. Ale cierpi okropnie.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/617
Ta strona została uwierzytelniona.