rze obu pociągów witali się straszliwemi krzykami. Zresztą głównie wrzeszczeli artylerzyści, zapewne bardziej pijani, stojący, z rękami wysuniętemi z wagonów, któremi jechali i wrzeszczący z tak rozpaczliwą gwałtownością, że zakrzyczeli wszystko:
— Na jatki! na jatki! na jatki!
Zdawało się, że powiał jakiś chłód wielki, lodowaty. Zaległa nagła i krótka cisza, w której dał się słyszeć szyderczy głos Loubeta.
— Nieweseli są ci koledzy!
— Ale mają racyę — odrzekł Chouteau swym głosem mówcy szynkownianego — to jest nikczemne, żeby posyłać paczkę dzielnych chłopców na to, by sobie łby tłukli za jakieś tam brudne historye, których wcale nie znają.
W ten sposób mówił dalej. Był to zepsuty, kiepski robotnik z Montmartre, malarz pokojowy, szlifibruk i włóczęga nocny, który źle przetrawił wnioski mów słyszanych na zgromadzeniach publicznych; mieszający głupstwa oburzające z wielkiemi zasadami równości i wolności. Umiał on wszystko, uczył kolegów, zwłaszcza Lapoulle’a, z którego koniecznie chciał zrobić dzielnego chłopca.
— Cóż, stary, czy nie byłoby prościej, gdyby Badinguet i Bismark mając ze sobą sprzeczkę, załatwili ją między sobą, choćby pięściami, niż pchać tysiące ludzi, którzy się wcale nie znają i nie mają wcale ochoty bić się ze sobą?
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.