Na lewo w Vilette, w Belleville jeszcze się nie pali... Ogień widać podłożono w najpiękniejszych dzielnicach, i rozszerza on się ciągle... Widzisz płomienie, całe morze płomieni, z których bucha gorąca para. I tam, i tam... wszędzie...
Nie krzyczał, nie zapalał się, a ogrom jego spokojnej radości przerażał Henryetę. I ci prusacy na to patrzą! Czuła się obrażona jego spokojem, jego pół uśmiechem, jak gdyby przewidział i oczekiwał oddawna tej klęski bezprzykładnej. Nakoniec Paryż gorzał, Paryż, któremu granaty niemieckie zaledwie rynny pogięły! Cała jego nienawiść znajdowała teraz zadośćuczynienie, był pomszczony za długie oblężenie, za mrozy, za trudności odradzające się ciągle, które dotąd gniewały niemców. W dumie tryumfu, zawojowane prowincye, kontrybucya pięciu miliardów, niczem to wszystko było w obec tego widowiska zburzonego Paryża, zarażonego szaleństwem, palącego się z własnej woli, otoczonego dymem w tej jasnej nocy wiosennej.
— O to było pewne! dodał ciszej. Tego trzeba było!
Ból ścisnął serce Henryety, o mało nie skonała w obec tej katastrofy olbrzymiej. Własne jej nieszczęście na chwilę znikło, zakryte tą pokutą całego narodu. Myśl o ogniu przerażającym ludzi, widok miasta objętego płomieniami, rzucającego blask piekielny stolicy wyklętej
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/744
Ta strona została uwierzytelniona.