szącą nad głową? Czyż dlatego, by dojść do tych okropności, do tego bratobójstwa potwornego i głupiego, serca ich zlały się w jedno podczas tych kilku tygodni bohaterskiego życia wspólnego? Nie, nie! wszystko w nim się oburzało.
— Pozwól mi działać, mój chłopcze, muszę cię ocalić.
Przedewszystkiem trzeba go było ztąd uprowadzić, gdyż wojska dobijały rannych. Na szczęście byli sami, nie należało tylko tracić ani sekundy. Żywo, przy pomocy noża przeciął rękaw i ściągnął następnie cały mundur. Krew płynęła, śpiesznie więc owiązał ramię kawałkami wydartemi z podszewki, zatkał ranę w korpusie i przywiązał do niego rękę. Na szczęście posiadał kawałek sznura, ścisnął mocno ten opatrunek barbarzyński, który miał tę korzyść, że znieruchomiał całą stronę ciała chorą i nie dozwalał upływu krwi.
— Czy możesz iść?
— Spróbuję.
Ale nie śmiał go prowadzić tak, w koszuli. Powziąwszy nagle myśl, pobiegł na ulicę sąsiednią, gdzie widział żołnierza zabitego i powrócił z mundurem i czapką. Mundur zarzucił mu na ramię, pomógł włożyć na rękę zdrową, lewą. Później, gdy mu nasadził czapkę na głowę, rzekł:
— No, teraz należysz do naszych... Dokąd pójdziemy?
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/749
Ta strona została uwierzytelniona.