Maurycego, na ulicy Św. Florentyna stało się to, czego się najbardziej obawiał, natknął się bowiem na całą kompanię pułku 88 go liniowego, który okrążył barykadę.
— Panie kapitanie — tłómaczył się — jest to jeden z kolegów, którego ci rozbójnicy zranili, prowadzę go do ambulansu.
Mundur, zarzucony na ramiona Maurycego, ocalił go i o mało serce Jana nie wyskoczyło z piersi, gdy nakoniec weszli na ulicę Św. Honoryusza. Świt się zaledwie robił, kule gwizdały z ulic poprzecznych, gdyż walczono jeszcze w całej tej dzielnicy. Byłby to cud, gdyby mogli się dostać na ulicę Frondeurs, bez żadnego nieprzyjemnego spotkania. Szli bardzo wolno; te trzysta czy czterysta metrów, jakie mieli jeszcze przejść, wydawały się bez końca. Na ulicy Frondeurs natknęli się na posterunek komunardów, ale ci przerażeni, sądząc, że to idzie cały pułk — uciekli. Pozostawało tylko przejść jeszcze kawałek ulicy Argenteuil, by się dostać na ulicę Orties.
Ach, ta ulica Orties, z jakąż gorączkową niecierpliwością Jan pragnął się od czterech długich godzin na nią dostać! Gdy na nią weszli, jakby się drugi raz na świat narodzili. Była ona pustą, cichą, jakby o sto mil od bitwy oddaloną. Dom, stary i ciasny, bez stróża, drzemał snem śmiertelnym.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/759
Ta strona została uwierzytelniona.