— Mam w kieszeni klucze — wyszeptał Maurycy. — Duży jest od bramy, mały od mego pokoju, na samym szczycie.
W tej chwili zemdlał w rękach Jana, którego niepokój i zakłopotanie doszło do ostatniego stopnia. Zapomniał zamknąć bramę od ulicy, musiał go wnosić po omacku, po schodach nieznanych, unikając hałasu, żeby sobie nie sprowadzić kogo na kark. Na górze nie wiedział, gdzie się obrócić, musiał położyć rannego na schodach, szukać drzwi przy pomocy zapałek, jakie na szczęście miał przy sobie; nakoniec znalazł te drzwi, wrócił po Maurycego, położył go na ciasnem łóżku żelaznem na wprost okna panującego nad Paryżem, które na rozcież otworzył dla powietrza i światła. Dzień się robił, upadł przy łóżku, łkając, obezsilniony, zgnębiony tą straszną myślą, że zabił swego przyjaciela.
Długie chwile upłynęły i nie zdziwił się zbytecznie, spostrzegłszy nagle Henryetę. Nic nie było naturalniejszego, jej brat umierał, więc przybyła. Nie widział nawet, jak wchodziła, może była tu już od godziny. Teraz wgłębiony w krzesło patrzał na nią wzrokiem ogłupiałym, jak szarpała się w bólu pod ciosem śmiertelnym, jakiego doznała na widok swego brata nieprzytomnego, zlanego krwią. Przypomniał sobie drzwi na dole i zapytał:
— Proszę pani, czy zamknęłaś bramę od ulicy?
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/760
Ta strona została uwierzytelniona.