I w tejże chwili oczy ich spotkały się i stali przed sobą wzburzeni, czytając w nich wszystko wyraźnie. Przeszłość przed nimi podnosiła się, ukryty pokoik w Remilly, gdzie przepędzili tyle dni tak smutnych i tak słodkich... On znów widział swe marzenie, zrazu nieokreślone, teraz zupełnie jasne: życie gdzieś tam daleko, małżeństwo, domek mały, uprawne pole, któreby wystarczyło na wyżywienie rodziny dzielnych i skromnych ludzi. Teraz było to pragnienie gorące, pewność niezachwiana, że z taką, jak ona kobietą, tak czułą, czynną i dzielną, życie stałoby się prawdziwym rajem. I ona, której dawniej nawet marzenia te nie przychodziły do głowy, do serca czystego i nieświadomego, widziała teraz jasno, zrozumiała wszystko odrazu. To dalekie małżeństwo, ona go dawniej pragnęła bezwiednie. Ziarno kiełkujące wzrosło cicho, kochała go miłością tego chłopca, przy którym z początku znajdowała tylko pociechę. I oczy ich mówiły to sobie, i kochali się otwarcie teraz jedynie dla tego, by się pożegnać na zawsze... Trzeba było tej ofiary okropnej, tego ostatniego rozdarcia, ażeby szczęście ich, możliwe jeszcze wczoraj, dziś zniknęło, rozpływało się w potokach krwi, która zabiła jej brata...
Jan podniósł się z trudnością:
— Bądź zdrowa!...
Henryeta stała nieruchoma na podłodze:
— Bądź zdrów!...
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/780
Ta strona została uwierzytelniona.