Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

ków, u kresu tego gwałtownego pochodu z Belfortu do Milhuzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; rozległ się capstrzyk z głębi obozu; dudnienie bębnów, słaby dźwięk trąbek, unoszony przez wicher. Jan Macquart, który zajęty był umocowywaniem namiotu, wbijając głębiej kołki, podniósł się. Na pierwszy odgłos wojny, opuścił Rognes, z sercem krwawiącem się z bólu po utracie żony Franciszki i gruntu, jaki mu wniosła w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów, mając trzydzieści dziewięć lat. Powrócono mu naszywki kapralskie i wcielono go do 106 pułku liniowego, którego kadry uzupełniano. Niekiedy dziwił się sam, że nosi na sobie mundur, który po Solferino z taką radością zrzucił z siebie, wyrzekając się brząkania szablą i zabijania ludzi. Ale cóż robić! kiedy się nie ma w ręku dziś rzemiosła, ani żony, ani żadnego mająku, gdy serce skacze w piersi ze smutku i wściekłości — trzeba tę ostatnią wywrzeć na wrogu, gdy się tylko nawinie. Gdy człowiek nie ma ochoty do pracy, to przynajmniej będzie bronił starej ziemi francuskiej!
Stojąc, Jan rzucił wzrokiem na obóz, gdzie na dźwięk capstrzyku zapanował ruch szybki. Kilku ludzi biegło. Inni, śpiąc już, podnosili się i przeciągali mrucząc gniewliwie. Jan czekał cierpliwie apelu, z tym spokojem pełnym rozsądku, z zimną krwią, która zeń wytwarzała wybornego żołnierza. Koledzy mawiali, że gdyby