Niepokój Maurycego powoli ustał, obudziło się w nim pewne uczucie braterstwa, pełne wybaczającej tkliwości dla tych wszystkich uśpionych i żyjących, z których wkrótce tysiące spać będą snem wiecznym. Bądź co bądź, dzielni ludzie! choć nie byli karni, kradli i pili. Ale ileż już cierpień doznali; czyż ich nie tłomaczył upadek całego narodu? Pełni chwały weterani z pod Sewastopola i Solferino byli tu już w bardzo niewielkiej liczbie, ginąc wśród wojsk zbyt młodych, niezdolnych do dłuższego oporu. Te cztery korpusy utworzone i uorganizowane naprędce, bez związku wzajemnego, tworzyły armię rozpaczy, wojska pokuty, które wysyłano na ofiarę, dla złagodzenia gniewu przeznaczenia. Musiały one wejść na Kalwaryę aż do szczytu, płacąc za błędy innych potokami swej krwi, okropnością pogromu.
I w tej chwili, w głębi drżących ciemności, Maurycy widział przed sobą wielki obowiązek. Już teraz nie miał złudnej nadziei otrzymania zwycięztwa legendowego. Ten marsz na Verdun, był to marsz na śmierć i on postanowił tam iść z rezygnacyą i siłą, gdyż umrzeć było obowiązkiem.
Dnia 23 sierpnia we wtorek, o godzinie szóstej rano obóz został zwinięty, sto tysięcy ludzi armii szalońskiej poruszyło się, popłynęło strumieniem olbrzymim, niby rzeka ludzka, na chwilę rozlana