Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Aleksandrowa, wysoka blondyna, o łagodnym wyrazie twarzy, zwiędłej, choć miała lat trzydzieści, lecz rozjaśnionej lekkim uśmiechem. Tulił się do niej jej ukochany Sebastyanek, siedmioletnie dziecko, ładny, łagodny, jak ona, blondynek, o niebieskich oczach, zgrabnym nosie i uśmiechniętych ustach.
Znała Marka, sama więc zaczęła z nim mówić o strasznej zbrodni, której widmo ją prześladowało.
— Ach, co za historya, panie Froment! Jak pomyślę, że to się stało tuż koło nas! Biedny Zefirynek, widywałam go ciągle jak chodził do szkoły i wracał; często też zabiegał do nas po kajety i pióra!... Spać nie mogę, odkąd widziałam, prawie najpierwsza, jego ciało.
Mówiła potem ze współczuciem o Simonie o jego zmartwieniu. Uważała go za bardzo dobrego i uczciwego, gdyż zajmował się wyjątkowo jej Sebastyankiem, jako inteligentnym i posłusznym uczniem. Nie uwierzy nigdy, aby był zdolnym do tak okropnego czynu. Wzór pisma, o którym tyle mówiono, nie dowodzi niczego, nawet, gdyby znaleziono podobny w szkole.
— Sprzedajemy wzory, panie Froment, więc szukałam wśród tych, jakie mamy na składzie... Na żadnym, coprawda, nie było słów: „Kochajcie się wzajemnie“.
W tej chwili Sebastyan, który słuchał uważnie, podniósł głowę:
— A ja widziałem taki wzór, Wiktor przyniósł od braciszków, tak samo było napisane.