Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/111

Ta strona została przepisana.

diny, bawiąc się szczebiotem wesołej Ludwini, kiedy Pelagia, wnosząc na deser piękne ciastko ze śliwkami, zawołała z niepowstrzymaną radością:
— Wie pani, aresztują tego zbójeckiego żyda... Nareszcie! Chwałaż ci, panie Boże!
Marek pobladł nagle i zapytał:
— Aresztują Simona? Kto wam mówił?
— Gadają w całej ulicy, proszę pana. Nasz rzeźnik poleciał zobaczyć.
Marek cisnął serwetę i wybiegł, nie ruszywszy ciasta. Staruszki skamieniały, oburzone tą nieprzyzwoitością. Nawet Genowefa była niezadowolona.
— Zwaryował — zauważyła sucho pani Duparque. — Uprzedzałam cię, moja droga. Niema prawdziwego szczęścia bez religii.
Na ulicy Marek spostrzegł istotnie jakiś ruch niezwykły. Wszyscy kupcy stali we drzwiach, ludzie biegli tam i napowrót, słychać było krzyki i hałas. Chcąc pospieszyć, skierował się przez ulicę Courte, gdy spostrzegł przed sklepem panie Milhomme z dziećmi, zaciekawione również wypadkami. Przypomniał sobie, że znajdzie tam świadectwo przychylne.
— Więc istotnie aresztują Simona?
— Tak, panie Froment — odparła pani Aleksandrowa łagodnie. — Dopieroco przechodził komisarz.
— A wie pan — odezwała się pani Edwardowa, patrząc mu bacznie w oczy i uprzedzając jego py-