Od czasu rozpoczęcia sprawy, chodził często rankami do Beaumontu, do starego przyjaciela. Salvana, dyrektora szkoły normalnej. Salvan miewał zwykle dokładne wiadomości a rozmowa z nim dodawała Markowi wiary i otuchy. Same zresztą budynki szkoły, gdzie spędził trzy lata gorącego apostolstwa, pozostały mu drogiemi. Budziły w nim dawne wspomnienia: liczne i różnorodne wykłady, pokoje, które sami sprzątać musieli, wolne godziny w czasie nabożeństwa, które spędzali na mieście. Szkoła stała przy pustym placyku, na końcu ulicy de la République. Gdy wstępował do gabinetu dyrektora, wychodzącego na wązki ogródek, mógł sobie wyobrażać, że to dawny czas wakacyjny, że znów jest w przybytku spokoju i błogiego bezpieczeństwa.
Pewnego ranka, gdy Marek przyszedł do Salvana, spostrzegł w nim niezwykłe rozdrażnienie i zniechęcenie. Musiał najpierw czekać chwilę w przedpokoju, gdzie spotkał się z gościem, który właśnie wychodził z gabinetu. Był to nauczyciel Doutrequin, postać z nizkiem, upartem czołem i wygoloną twarzą urzędnika, przejętego swem posłannictwem. Gdy wszedł zkolei, uderzyło go rozdrażnienie Salvana, który zawołał, wznosząc ręce:
— Czy wiesz, mój drogi, co za ohydna nowina?
Średniego wzrostu, naturalny i energiczny, z twarzą pełną szczerości i pogody, oczy miał zwykle wesołe. Dziś pałały szlachetnym gniewem.
— Co się stało? — spytał Marek z niepokojem.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/138
Ta strona została przepisana.