pragnęli też za jednym zamachem zgnieść wychowanie świeckie i zapewnić tryumf zagrożonego Kościoła. Nakoniec gwałt i morderstwo nosiły wyraźne piętno habitu w tej mieszaninie ohydy i religijności, w owym okrutnym a podstępnym sadyzmie. Dowody te przecież, oparte jedynie na logice i rozumowaniu, nie wystarczały. Marek sam to przyznawał chętnie i rozpaczał, że musi robić poszukiwania wśród takiej ciemności, zamieszaniu i grozie, które niewidzialne a zręczne ręce nagromadzały coraz bardziej.
— Nie posądzasz pan przecież — zapytał Delbos — ani braciszka Fulgentego, ani ojca Philibina?
— O, nie — odpowiedział. — Widziałem obydwóch przy ciele dziecka, w dzień odkrycia zbrodni. Braciszek Fulgenty wrócił napewno do szkoły we czwartek wieczorem prosto z kaplicy Kapucynów. Zresztą, jest to człowiek próżny i bzikowaty, ale nie myślę, aby był zdolny do tak strasznego czynu... Co zaś do ojca Philibina — dowiedziono, że nie opuszczał wcale tego wieczora kolegium Valmarie. I on także, przy całem swem prostactwie, wydaje mi się w gruncie uczciwym.
Po chwili milczenia, Marek, zapatrzony w dal, zaczął znowu:
— A jednak owego rana, gdym przyszedł, czułem w powietrzu coś, czego sobie wytłómaczyć nie mogę. Ojciec Philibin podniósł ośliniony i podarty numer „Le Petit Beaumontais“ i wzór pisma.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/163
Ta strona została przepisana.