liczności łagodząco, zupełnie zresztą nielogicznie, jedynie dla uniknięcia kary śmierci. Dożywotnie ciężkie roboty, takim był wyrok, który prezydujący, Gragnon, odczytał z miną zadowolonego birbanta, nosowym, drwiącym głosem. Prokurator, La Bissonnière, pozbierał spiesznie swe papiery; wyglądał jak człowiek głęboko uszczęśliwiony, że otrzymał to, czego sobie życzył. Wśród publiczności wybuchnęły natychmiast rzęsiste oklaski wycia zgłodniałej psiarni, której rzucają na pastwę gorącą jeszcze a długo ściganą ofiarę. Był to szał kanibalów, którzy dorwali się nareszcie ludzkiego mięsa. Po nad ten dziki zgiełk wzniósł się jednak i panował nad okrutną naganką nieustanny, uporczywy okrzyk Simona:
— „Jestem niewinny! jestem niewinny“!
Poniósł on siew prawdy w dal, do serc uczciwych. Adwokat Delbos ze łzami wzruszenia pomylił się ku oskarżonemu i uścisnął go po bratersku.
Dawid, który nie chciał być obecnym przy procesie, aby nie drażnić jeszcze mocniej nienawiści untisemitów, czekał na rezultat u Delbosa, przy ulicy Fontanier. Palony gorączką, do dziesiątej liczył minuty, nie wiedząc czy cieszyć się, czy smucić z opóźnienia. Co chwila wychylał się przez okno i nasłuchiwał. Z wyglądu ulicy, z krzyków przechodniów domyślił się okropnej nowiny a widok załzawionego, złamanego Marka, potwierdził jego przypuszczenia. Markowi towarzyszył Salvan
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/189
Ta strona została przepisana.