Pani Duparque, spiesząc się, z nosem wetkniętym w filiżankę, nie raczyła odpowiedzieć. Ale pani Berthereau, która się długo patrzała na swoją córkę Genowefę szczęśliwą z męża i dziecka, smutnie się zaśmiała. I głosem nizkim, jakby od niechcenia, wyszeptała, spoglądając na około siebie:
— Tak! tak, spokojnie, tak spokojnie, że się nawet nie czuje tu własnego życia.
— A przecież — odparł Marek — był krzyk na placu o dziesiątej godzinie. Genowefa była niespokojną. Hałas w nocy, na placu Kapucynów.
Żartował w dobrej wierze, by zmusić innych do śmiechu. Babka odpowiedziała tym razem z miną obrażoną:
— To wychodzili z kaplicy Kapucynów. Wczoraj wieczrem, o godzinie dziewiątej, było uczczenie Świętego Sakramentu. Braciszkowie przyprowadzili tych uczniów, którzy odbyli pierwszą Komun>9 w tym roku a dzieci te, wyzwoliwszy cię nieco, rozmawiały i śmiały się, przechodząc przez plac... Lepsze to, niż wstrętne zabawy dzieci bez moralności i bez religii.
Nagle nastało milczenie głębokie i niepokojące. Słyszano tylko poruszanie łyżeczkami w filiżankach. To do szkoły Marka, do świeckiego nauczycielstwa, odnosił się przytyk o wstrętnych zabawach. Kiedy Genowefa spojrzała nań błagająco, on nie gniewał się wcale i rozpoczął na nowo rozmowę, opowiadał pani Berthereau o pożyciu ich w Jonville, nawet
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/19
Ta strona została przepisana.