Przejęty gniewem i wstrętem, Marek nie mógł dłużej wytrzymać. Widział, jak ojciec Crabot doczekał się uprzejmego uśmiechu biskupa Bergerota, z którym wiódł przyjacielską pogawędkę, ogólnie zauważoną, podczas, gdy ksiądz Quandieu uśmiechał się również, ale z wyrazem goryczy na ustach. Stało się więc, zwyciężyli braciszkowie i zakonnicy. Marka dusiło w kaplicy, wyszedł więc, czując potrzebę jasnego słońca i świeżego powietrza.
Potrzebował odludnych ulic, wolnej przestrzeni. Tej niedzieli Genowefa przyjechała z nim do Maillebois, chcąc spędzić popołudnie u babki i matki. Pani Duparque cierpiała na podagrę, która ją przykuła do łóżka i dlatego jedynie nie mogła być w kaplicy kapucynów na uroczystości świętego Antoniego. Ponieważ zaś Marek przestał bywać u krewnych żony, umówili się zatem, że będzie jej oczekiwał na dworcu, na pociąg, odchodzący o czwartej. Była dopiero trzecia, więc zwolna, machinalnie poszedł aż do zadrzewionego placu przed dworcem i usiadł na ławce, stojącej na uboczu. Rozmyślał dalej, prowadząc wewnętrznie walkę, która go pochłaniała całkowicie.
Nagle zajaśniało mu w głowie. Nadzwyczajne widowisko, którego był świadkiem, wszystko, co widział i słyszał, napełniło go oślepiającą pewnością. Jeżeli naród cierpiał, przebywał straszne przesilenie, jeżeli Francya rozpadała się na dwie Francye wrogie, coraz bardziej sobie obce, gotowe pożerać się wzajemnie — to działo się tak dlatego, że Rzym
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/225
Ta strona została przepisana.