Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/232

Ta strona została przepisana.

na kolanach. Marek pochylił się z uśmiechem i ucałował dziewczynkę, która wyciągnęła rączyny, aby go chwycić za brodę. Potem rzekł spokojnie:
— Poczekamy do szóstej, kochanie. Nikt nam nie przeszkadza, zostaniemy tutaj... Tembardziej, że mam ci coś powiedzieć.
Ludwika, nie zważając na nic, wskoczyła na kolana ojca i chciała się bawić.
— Czy była grzeczna? — spytał Marek.
— U babki zawsze jest grzeczna, bo się lęka... Teraz zato, widzisz, jak używa.
Zdoławszy zabrać dziecko, zapytała:
— Co masz mi powiedzieć?
— Coś, o czem nie mówiłem ci dotąd, bo nie byłem zdecydowany... Ofiarowano mi miejsce nauczyciela tu, w Maillebois i przyjmę je. Co myślisz o tem?
Spojrzała na niego zdziwiona, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź. Widział jasno w jej oczach najprzód błysk radości a potem rosnący niepokój.
— No, cóż myślisz?
— Myślę, mój drogi, że to awans, na który nie liczyłeś tak prędko... Tylko położenie nie będzie łatwem tu, wśród podnieconych namiętności, przy twoich znanych wszystkim zasadach.
— Zapewne, myślałem o tem, ale byłoby tchórzostwem cofać się przed walką.
— Zresztą, jeżeli mam ci powiedzieć szczerze, co myślę, boję się, że gdy przyjmiesz, to nas ostatecznie poróżni z babką. Z matką można się jesz-