cze uwagę Mignot. Zapewne ją zdmuchnął morderca, uciekając oknem, które pozostawił całkiem otwarte, jak je spostrzegłem przed chwilą.
Takie sprawdzenie, które osłabiło nieco przypuszczenie o włóczędze nocnym, gwałcącym i duszącym swą ofiarę, zaniepokoiło mocno to małe zbiegowisko ludzi, którzy tu wystawali. Nikt się nie chciał skompromitować, każdy chował swe myśli o niemożebnościach i nieprawdopodobieństwach. Wreszcie, gdy mer i żandarmi, na których czekano, nie przychodzili jeszcze, zapytał się po chwili milczenia ojciec Philibin:
— Czy niema więc pana Simona w Maillebois?
Nie otrząsnąwszy się jeszcze z silnego wruszenia, Mignot spojrzał na niego, zaskoczony. Nawet sam Marek musiał się zdumieć.
— Simon jest zapewne u siebie... Nie zawiadomiono go więc?
— Zdaje mi się, że nie! — wołał pomocnik. — Nie wiem, gdziem głowę stracił. Pan Simon był wczoraj wieczorem na bankiecie w Beaumont, ale wrócił zapewne tej nocy. Żona jego jest trochę chorą, muszą oni spać jeszcze.
Było już wpół do ósmej, ale zamglone niebo tak ciężkie, że pomyślećby można, iż to dopiero zamglony świt w tym pustym zakątku placu. A pomocnik postanowił wejść na górę po Simona. Piękne przebudzenie, jak się wyraził, przyjemną misyę miął spełnić wobec swego zwiechrzchnika.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/34
Ta strona została przepisana.