mięci uprzytomniał sobie Marek, jaką była, gdy się w niej, od pierwszego widzenia, zakochał. Pamiętał, że była piękna, jasnowłosa, tryskająca młodością, rozlewająca czar miłości, lecz nie wiedział, o ile okazywała wówczas rozsądek i inteligencyę. Wybuchł pomiędzy niemi płomień namiętności, pożądania, co rządzi światem i palił młodą dziewczynę, która pod lodowałem wychowaniem przechowała, odziedziczoną po ojcu, niezwyciężoną potrzebę miłości. Nie wydała mu się zapewne ograniczoną, była jak większość dziewcząt, które trudno poznać; obiecywał sobie z pewnością, że rozejrzy się później, gdy przez małżeństwo posiądzie ją wyłącznie dla siebie. Przypominając sobie przecież pierwsze lata pożycia w Jonville’u, spostrzegł, że mało robił usiłowań, aby ją poznać i przywiązać do siebie. Chwile te przepędzili w ciągłym wzajemnym zachwycie, w takiem upojeniu codziennych pieszczot, że nie zdawali sobie sprawy z moralnej różnicy, która ich dzieliła. Okazywała rzeczywistą inteligencyę, więc nie zwracał pilniejszej uwagi na niektóre luki w rozumowaniu. Ponieważ przestała chodzić do kościoła i do spowiedzi, przypuszczał, że ją nawrócił do swoich przekonań wolnej myśli, których zasad nie wskazał jej nawet. Uznawał teraz, że w głębi duszy było trochę tchórzostwa z jego strony, trochę obawy przed nudnem przerabianiem
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/343
Ta strona została przepisana.