łujesz im wszystko tłomaczyć, śmiejesz się i bawisz, jak ich brat, jak dzieciak. Ale gdy tylko wejdziesz na górę, stajesz się ponury, nie masz nic do powiedzenia, jesteś zasępiony, jak człowiek zmęczony i znudzony żoną... Boże, jakaż ja nieszczęśliwa!
Znowu się rozpłakała. Wtedy Marek przemówił łagodnie.
— Moje biedne kochanie, nie śmiałem dotąd powiedzieć ci powodów mojego smutku; cierpię, bo tobie właśnie mam do zarzucenia to, co ty mnie wymawiasz. Nigdy teraz nie jesteś przy mnie. Całe dnie spędzasz za domem, a gdy powracasz, wnosisz do domu atmosferę szaleństwa i śmierci, od której wszyscy cierpimy. Ty właśnie nie mówisz ze mną, a gdy ciałem tu jesteś, gdy się zajmujesz jaką robotą, nawet naszą Ludwinią, myślą jesteś daleko, pogrążona w jakiemś mętnem marzeniu. Ty właśnie traktujesz mię z litosnem pobłażaniem, jak nieświadomego może swych zbrodni winowajcę; ty wkrótce przestaniesz mię kochać, jeżeli oczy twoje nie otworzą się na poznanie rozumnej prawdy.
Oburzała się, przerywała mu każde zdanie pełnemi zdumienia, gwaltownemi przeczeniami.
— Ja! ja! — wołała. — Mnie obwiniasz o podobne rzeczy! Sam mnie nie kochasz, a mówisz, że ja cię kochać przestanę!
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/354
Ta strona została przepisana.