Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/368

Ta strona została przepisana.

mną, z niemi nieszczęsnemi dziećmi? Ach, zbóje! zbóje!
Marek słuchał w bolesnem milczeniu, nie mogąc się zdobyć na słowo pociechy, Genowefa okazywała wyraźną niecierpliwość.
—.Ależ kochana pani — rzekła — dlaczego mają go koniecznie zabić? Oficerowie w wojsku nie mają zwyczaju zabijać żołnierzy... Powiększa pani swoje zmartwienie niesprawiedliwością.
— Mówię, że to są zbóje! — powtórzyła gwałtownie nieszczęśliwa kobieta. — Biedny mój mąż przymierał z głodu przez osiem lat, potem biorą go jeszcze na dwa lata, obchodzą się z nim jak z bydlęciem, za to że mówił, jak rozsądny człowiek, a teraz stało się, co się stać musiało: wysyłają go do Algieru na męki i nadręczywszy najokrutniej, zabiją go w końcu!... Nie, nie, nie pozwolę na to, powiem im, że są zbóje!
Marek starał się ją uspokoić, chociaż własna jego dusza, pełna dobroci i prawości, buntowała się wobec niesprawiedliwości społecznej. Co poczną te ofiary, kobieta i dzieci pod kołem tragicznego losu, które je przygniata?
— Proszę się uspokoić — mówił — postaramy się coś zaradzić, nieopuścimy pani.
Genowefa nagle zlodowaciała, nie odczuwała teraz litości na widok nędznego mieszkania, gdzie matka rozpaczliwie łamała ręce, a wychudłe córki