było, że to człowiek pijany, chwiejący się, jąkający, z drżącemi rękami.
— Czyż to możliwe? wielki Boże! taką okropność, podobna monstrualność!
Kiedy stanął pod oknem, był jakby unicestwiony; patrząc na zwłoki malca, nie znajdywał słowa, drżał cały w dalszym ciągu od instynktownego wstrząśnienia. Ludzie, którzy się tu zebrali, dwóch duchownych, właścicielki sklepu papieru, nauczycielka, patrzyli na niego w milczeniu, dziwiąc się, że nie płakał.
Trzeba było, by zdjęty litością Marek wziął go za ręce i pocałował.
— Patrz, mój przyjacielu, odwaga ci konieczna, powinieneś wszystkie siły zebrać.
Ale nie słuchając go wcale, Simon się zwrócił do pomocnika.
— Błagam pana, mój Mignocie, wróć do mojej żony. Nie chcę, by widziała to. Kochała bardzo swego bratanka a nie jest bardzo zdrową, aby znieść ten straszny widok.
Poczem, gdy młody człowiek odszedł, ciągnął swym głosem złamanym:
— Ah! co za przebudzenie! Raz jeden spaliśmy za długo. Moja biedna Rachela spała; a niechcąc zakłócać tego dobrego spokoju, byłem blizko niej, z oczyma otwartemi, myśląc, marząc o rozkoszach naszych wakacyi... Tej nocy zbudziłem ją wchodząc a nie zasnęła pierwej, aż o trzeciej godzinie, bo ją zdenerwowała burza.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/37
Ta strona została przepisana.