Zerwała się, schwyciła Marka za ręce, ściskając je gwałtownie.
— Niech pan mi powie, pan, co jesteś sprawiedliwym... Prawda, że niepodobna tak cierpieć, być dotkniętą takim ciosem, bez winy?... Potwornem byłoby być karaną, jeżeli się nie zrobiło nic złego... Prawda, prawda, że to pokuta? O, Boże, gdybym była wiedziała, gdybym wiedziała!
Wyglądała, jakby szarpana okrutną walką. Od dni kilku dręczył ją niepokój. Nic jednak więcej nie dodała tego dnia, dopiero nazajutrz wybiegła na spotkanie Marka, jak gdyby pilno jej było zrzucić z siebie ciężar. Sebastyan leżał prawie nieruchomy.
— Niech pan posłucha, panie Froment — mówiła, — muszę się panu wyspowiadać. Przed chwilą był doktór, moje dziecko skazane, cud tylko ocalić je może... Wina moja mię dusi, zdaje mi się, że to ja zabijam moje dziecko, że jego śmierć jest karą za to, że kazałam mu skłamać, a potem sama kłamałam, żeby żyć w spokoju, podczas kiedy człowiek niewinny cierpiał straszne męki... Ach, co za okropna walka, jakie wyrzuty dręczą mnie od tylu dni!
Zdumiony Marek słuchał, nie śmiejąc rozumieć.
— Wie pan, panie Froment — ciągnęła — ten nieszczęśliwy Simon, nauczyciel, którego skazano
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/386
Ta strona została przepisana.