cią. Zegar na kościele św. Marcina zaczął bić południe, kiedy znalazł się na placu, zapełnionym tłumem coraz to rosnącym, tak, że mu się trudno było przedostać. W miarę, jak się rozszerzała wiadomość o zbrodni, ludzie schodzili ze wszech stron, tłocząc przed zamkniętem oknem, które z wielkim trudem strzegli policyanci a opowiadania, jakie z ust do ust krążyły, przeinaczone, przesadzone, straszne, budziły gniew zapalczywy wśród wyjącego tłumu. Kiedy się przedostał by Marek, pewien ksiądz podszedł do niego.
— Wychodzi pan ze szkoły panie Froment, czy to prawdziwe, wszystkie te okropne szczegóły?
Był to ksiądz Quandien, proboszcz parafialnego kościoła św. Marcina, człowiek czterdziestoletni, wysoki i silny, ale z twarzą łagodną i dobrą, oczami jasno-niebieskiemi, okrągłemi policzkami i delikatnym podbródkiem. Marek go poznał u pani Duparque, której był przyjacielem — a choć księży nie lubił, miał jednak dla niego pewien szacunek, wiedząc, że jest tolerancyjny, rozumny, więcej ma zresztą sentymentu, niż prawdziwej inteligentyi.
W kilku słowach powtórzył Marek fakty, dość już okropne.
— Ah! ten biedny pan Simon — odezwał się znowu ksiądz głosem miłosiernym, co za zmartwienie to być musi dla niego, bo on kochał bardzo swego bratanka i bardzo się dobrze z nim obchodził! Miałem dowody tego.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/49
Ta strona została przepisana.