w najokropniejszej nędzy, wraz z żoną swoją i trojgiem dzieci, to jest trzema córkami. Był to wysoki, trzydziestoletni mężczyzna, w odzieniu zaniedbanem, które wyglądało nie na jego miarę. Czupryna włosów czarnych jeżyła się na głowie długiej i kościstej, z nosem garbatym, ustami szerokiemi, z brodą wystającą. Nie wiedział do czego użyć swych długich nóg i dużych rąk.
— Wie pan dobrze — odpowiedział że żona moja ma ciotkę, kupcowę korzenną w Maillebois. Przyjechaliśmy zatem widzieć się z nią. Ale powiedz pan, co za ohyda, ten chłopiec, biedny malec garbaty, znieważony, uduszony! I znowu historya, która pozwoli tym niegodziwym klechom napadać na nas, trucicieli świecczyzny!
Marek widział w nim człowieka inteligentnego, który dużo czytał, ale stł się cierpkim przez ciasne, pełne braków życie i znajdywał ujście niezmiernej goryczy w skrajnych ideach odwetowania i pomszczenia się za to. Przecież go zmieszał ten cierpki ton.
— Jakto, napadać na nas? — zapytał. Nie widzę, cobyśmy mieli z tem wspólnego.
— Ah tak! jesteś pan naiwny. Nie znasz tego gatunku, zobaczysz pan, jak ci wszyscy w sutannach, ci wszyscy dobrzy ojcowie i drodzy braciszkowie wezmą się do dzieła... Powiedz-no mi pan, czyż nie rzucili już podejrzenia, że to Simon znieważył i udusił swego bratanka?
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/51
Ta strona została przepisana.