że oni to potrzebowali serca do macy na swe święta Wielkanocne.
Marek zdumiony spojrzał na nią.
— Nie mówi babka zapewne poważnie, chyba nie wierzy tym niegodziwym głupstwom? Ona zwróciła na niego swe oczy zimne a jasne i rzekła:
— To poprostu stare wspomnienie, które mi powraca... Nikogo nie oskarżam, samo przez się rozumie.
Ale Pelagia, przynosząc deser, ośmieliła, się wmieszać do rozmowy z poufałością starej sługi:
— Pani zupełną ma słuszność, nikogo nie oskarżać, ludzie powinni zrozumieć panią... Cała dzielnica buntuje się od czasu tej zbrodni; pojęcia się niema o tych strasznych historyach, które krążą; dopieroco słyszałam, jak jeden robotnik krzyczał, że należałoby spalić szkołę braciszków.
Słowo to padło wśród wielkiego milczenia. Marek zdumiony, poruszył żywo ręką i cofnął się w tej chwili jak człowiek, który uznaje, że rozsądniej dla siebie chować swe uwagi. A Pelagia mogła dodać.
— Pani pozwoli mi pójść na rozdawanie nagród, po południu. Zdaje mi się, że mój kuzyn Polidor nic nie otrzyma, ale w każdym razie przyjemność mi to sprawi, być tam obecną... Ah! ci dobrzy braciszkowie, niewesołą będzie dla nich ta uroczystość, dzień, w którym im zabijają jednego z najlepszych uczniów.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/56
Ta strona została przepisana.