pracujący od wielu lat u mera Darrasa, był dobrym robotnikiem a chociaż zdarzało mu się czasem wypić trochę za wiele, zarobek święcie oddawał żonie.
Wyrzekał wprawdzie na patronów, nazywał ich podłą szajką, uważając się, niezbyt świadomie, za socyalistę. Ale miał szacunek dla Darrasa, który zarabiał dużo a starał się być koleżeńskim wobec swych robotników. Tylko owe trzy lata pobytu w koszarach zostawiły na nim niezatarte piętno. Opuszczając służbę, szalenie się cieszył z wolności, przeklinał wstrętne rzemiosło, w którem przestaje się być człowiekiem. Potem jednak ciągle przeżywał myślą te trzy lata, codzień odnajdywał jakieś wspomnienie. Ręka, jakby znieprawiona przez karabin, męczyła się kielnią, wziął się do pracy niedbale, bez energii, bo przywykł, po za ćwiczeniami, do długich godzin próżniactwa. Nie był już tym doskonałym robotnikiem, co dawniej. Ciągle marzył o sprawach wojskowych, rozprawiał o nich przy każdej sposobności, bez ładu zresztą i bez znajomości rzeczy. Nie wiedział i nie czytał nic, mocny tylko i uparty w kwestyi patryotyzmu, który, według niego, polegał na tem, aby nie pozwolić żydom wydać Francyę na łup cudzoziemców.
— Macie dwoje dzieci w szkole gminnej — rzekł Marek. — Przychodzę od nauczyciela Simona, mego przyjaciela, prosić was o pewne wyjaśnienie... Ale widzę, że nie jesteście przyjacielem żydów.
Doloir roześmiał się znowu.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/91
Ta strona została przepisana.