— Prawda, że pan Simon jest żydem, ale dotychczas miałem go za porządnego człowieka... O co panu chodzi?
A gdy się dowiedział, że chodziło poprostu o to, by pokazać dzieciom wzór pisma i zapytać, czy widziały podobny w szkole, zawołał:
— Nic łatwiejszego, jeżeli to panu potrzebne... Proszę wejść ze mną na chwilę, dzieci muszą być na górze.
Drzwi otworzyła pani Doloir. Mała, tęga brunetka, o wyrazie twarzy poważnym i upartym, czoło miała nizkie, szczękę wydatną, oczy szczere. W dwudziestym roku była już matką trojga dzieci a oczekiwała czwartego. Chociaż była w ostatnich miesiącach ciąży, wstawała rano najwcześniej ze wszystkich, kładła się spać ostatnia, ciągle porządkowała, ogromnie była pracowita i oszczędna. Przy trzeciem dziecku porzuciła szwalnię i zajmowała się tylko gospodarstwem, ale darmo chleba nie jadła.
— Ten pan jest przyjacielem nauczyciela i chce pomówić z dziećmi — wyjaśnił Doloir.
Marek wszedł do małej, czystej jadalni. Na lewo widać było kuchnię, naprzeciwko zaś — pokoje rodziców i dzieci.
— August! Karol! — zawołał ojciec.
Chłopcy nadbiegli. Jeden miał osiem, drugi sześć lat. Za nimi podążyła siostra, czteroletnia Łucya. Ładne, zdrowe dzieciaki przedstawiały mieszaninę podobieństwa do obojga rodziców. Młodszy drobniejszy był i sprytniejszy od starsze-
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/92
Ta strona została przepisana.