życiem, w obawie przed katastrofami, któreby urwały chleba rodzinie. Z twardym uporem dodała:
— Nie chcemy się narażać.
Był to argument tak ważny, że sam Doloir skłonił głowę. Zazwyczaj, choć dał się powodować żonie, nie lubił, aby okazywała swą władzę wobec ludzi. Tym razem jednak ustąpił.
— Nie zastanowiłem się, proszę pana — tłómaczył. — Ma słuszność żona. Takie jak my biedaki najlepiej robią, siedząc cicho. W wojsku był jeden, co wiedział różne historye o kapitanie. Wysiedział się też w kozie, wysiedział!
Marek także musiał ustąpić; zrzekł się tedy dochodzenia, mówiąc:
— Chciałem się zapytać chłopców o to, o co sąd ich może zapyta. Wtedy będą musieli odpowiedzieć.
— Dobrze — odezwała się znów Doloirowa spokojnie. — Niech ich sąd zapyta; zobaczymy, co się zrobi. Może odpowiedzą, może nie odpowiedzą; dzieci są moje, więc to do mnie należy.
Marek skłonił się i wyszedł razem z Doloirem, który się spieszył do roboty Na ulicy mularz tłómaczył się prawie: z żoną nie łatwo, ale kiedy ma racyę, to ma racyę, trudno!
Gdy Marek pozostał sam, czuł się zniechęconym. Wahał się, czy pójść do Savina, drobnego urzędnika. U Doloirów nie było już tej grubej ciemnoty, jaką napotkał u Bongardów. Stali o stopień wyżej, zaczynali się polerować a chociaż nie
Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/94
Ta strona została przepisana.