Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Mówił długo, obsypywał pochwałami przeciwnika, chcąc go ogłuszyć i zdobyć. Metoda jednak była zbyt znana, zbyt dziecinna, to też Marek, skłoniwszy się przez grzeczność, czekał z miną obojętną, starając się ukryć ciekawość, tem żywszą, iż wiedział, że taki człowiek musiał mieć ważne powody, jeżeli się zdecydował na podobną rozmowę.
— Jakże to godne pożałowania — zawołał nakoniec ojciec Crabot, — że nieszczęśliwe okoliczności dzielą godne siebie inteligencye! Są ofiary naszych waśni prawdziwie zasługujące na współczucie. Ot, naprzykład prezes Gragnon...
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy żywe poruszenie, którego nauczyciel nie mógł powstrzymać.
— Wymieniam jego, bo go znam dobrze. Jest moim penitentem i przyjacielem. Trudno spotkać szlachetniejszą duszę, bardziej prawe, większe serce. Wie pan w jak strasznem znajduje się położeniu, oskarżają go o fałsz — toż to ruina całej karyery sądowniczej. Sypiać nie może, dręczy się, obudziłby w panu litość, gdybyś widział jego agonię.
Teraz Marek zrozumiał. Chciano ocalić Gragnon’a, bo Kościół byłby poniżony przez upadek swego wszechpotężnego dotąd syna.
— Rozumiem jego troskę — odpowiedział wre-