Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/154

Ta strona została przepisana.

hańbę i przynosiło szkodę w interesach. Łatwo sobie przedstawić, jaką presyę wywierały na mężczyzn matki i żony pod wodzą proboszczów, księży i niezliczonych mnichów, zapełniających sześć parafij i trzydzieści klasztorów z wiecznie bijącymi dzwonami. W Beaumont Kościół musiał z niejaką ostrożnością prowadzić swoją głuchą robotę, tam bowiem stare mieszczaństwo zarażone było wolteryanizmem, a przedmieście — rewolucyą. Ale w Rozan, w starem, uśpionem mieście, mającem jedynie dewocką tradycyą, księża działali otwarcie. Żony robotników chodziły na mszę, mieszczanki należały do pobożnych stowarzyszeń, wszystkie zatem wystąpiły do krucyaty, żadna nie odmówiła swej pomocy w pognębieniu szatana. Na tydzień przed zaczęciem procesu całe miasto zmieniło się w plac boju, w każdym domu walczono za dobrą sprawę, nieszczęśliwi przysięgli zamykali się, nie śmieli wychodzić na ulicę, gdyż nieznajomi ludzie ich zaczepiali, straszyli spojrzeniem lub słowami, rzucanemi w przelocie, grożąc, iż będą ukarani osobiście lub w interesach, jeżeli nie okażą się dobrymi katolikami, skazując ponownie żyda.
Marek więcej jeszcze się zaniepokoił, gdy zebrał wiadomości o radcy Guybarand, prezydującym w sądzie i o prokuratorze Pacart. Pierwszy był wychowańcem jezuitów z Valmarie, im zaw-