wysadzoną komisyę: prezes Guybarand, tak flegmatyczny w początku, teraz śpieszył niesłychanie, z wyraźną chęcią skończenia co najprzędzej. Brutalizował nawet Simon’a, obchodził się z nim jak ze skazanym, uzuchwalony spokojną postawą obwinionego, który słuchał świadków z pełną zdumienia ciekawością, jakby mu opowiadali przygody kogoś obcego. Dwa czy trzy razy omało się nie uniósł wobec zbyt kłamliwych świadectw, najczęściej jednak uśmiechał się i wzruszał ramionami. Wreszcie zabrał głos prokurator Pacart. Wysoki, chudy, sztywny w ruchach, starał się, by wymowa jego była nie ozdobna, lecz ściśle matematyczna. Zadanie jego nie było łatwem po decyzyi Sądu Kasacyjnego, wybrał jednak taktykę bardzo prostą: nie liczył się z nim wcale, nie uczynił najmniejszej wzmianki o długich badaniach, które doprowadziły do odesłania sprawy przed nowy Sąd Kryminalny. Najspokojniej rozpatrzył dawny akt oskarżenia, oparł się na raporcie dwóch biegłych, wywnioskował winę, przyjmując tylko nową wersyę, która fałszywy podpis obciążała jeszcze fałszywą pieczęcią. Z powodu tejże pozwolił sobie na pewne zdania i twierdzenia tak bezwzględne, jak gdyby miał dowody najpewniejsze, których tylko nie mógł podać. Braciszek Gorgiasz był, według niego, człowiekiem nieszczęśliwym, może chorym, a z pewnością biednym
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/175
Ta strona została przepisana.