Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/179

Ta strona została przepisana.

Była godzina jedenasta rano, gorące lipcowe słońce, mimo spuszczonych rolet, strasznie nagrzewało salę. Oczekiwanie trwało niecałą godzinę; niespokojna, lecz niema publiczność nie przypominała niczem wzburzonych i gwałtownych słuchaczy w Beaumont. Nieruchome, jak ołów ciężkie powietrze zdawało się spadać z pułapu sali. Nikt się nie odzywał, tylko kiedy niekiedy simoniści i antysimoniści spoglądali po sobie zukosa. Sala wyglądała jak żałobny pokój, w którym rozstrzygał się los życia lub śmierci, troska o przyszłość całego narodu. Nakoniec ukazali się przysięgli; prezes ich, mały, siwy, pozłotnik miejscowy, protegowany przez duchowieństwo, stanął pośrodku. Przenikliwy głos jego rozchodził się wszędzie. Odpowiedź w kwestyi winy, była tak, większością głosów; jednogłośnie zaś przysięgli przyznawali okoliczności łagodzące. Niegdyś w Beaumont jednogłośność była za uznaniem winy, zaś za okolicznościami łagodzącemi — słaba większość. Prezes Guybarand, pospiesznie załatwiwszy formalności, ogłosił wyrok: 10 lat więzienia i wyszedł, a za nim prokurator, który się skłonił jakby na podziękowanie przysięgłym.
Marek spojrzał na Simon’a i dostrzegł na nieruchomej jego twarzy słaby jedynie uśmiech, niby bolesne skrzywienie list. Delbos zaciskał z wściekłością pięści. Dowid dnia tego nie wszedł do sali,