Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/23

Ta strona została przepisana.

pychała nawet pieszczoty córki. Znowu wpadała w omdlenia i rzuciła się w niezmierną egzaltacyę religijną, jak chorzy zawiedzeni na skuteczności kojących lekarstw, podwajają dozę aż do zatrucia. Nareszcie pewnego ślicznego wieczora, w pełnym kwiatów ogródku, nowiny Ludwini tak przeraziły pannę Mazeline, że odezwała się do Marka.
— Czy chce pan, żebym poszła zobaczyć się z żoną? Dawniej okazywała mi przyjaźń; może mię posłucha, gdy przemówię do jej rozsądku.
— Cóż kochana pani jej powie?
— Ze jej miejsce jest przy panu, że nieświadomie kocha pana zawsze, że całe jej cierpienie pochodzi z nieporozumienia i że będzie uzdrowiona, kiedy przyniesie panu to dzieciątko, które ją dławi jak wyrzut sumienia.
Łzy stanęły w oczach Marka, wzruszonego jej słowami. Ludwinia zawołała żywo:
— O, nie, pani! proszę nie iść do mamy, nie radzę pani.
— Dlaczego, kochanko?
Dziewczynka zarumieniła się i zakłopotała. Nie wiedziała, jak powtórzyć słowa nienawiści i wzgardy, w jakich odzywano się o nauczycielce w domku przy Placu Kapucynów. Zrozumiała panna Mazeline i odpowiedziała łagodnie, jak osoba przywykła do znoszenia krzywd.