Musiała nastawić ucha, przysuwając je cło otworu, aby posłyszeć zmieniony, głychy głos służącej.
— Proszę odejść, proszę odejść! Pani kazała, żeby panienka natychmiast odeszła.
— Nie, Pelagio, nie odejdę. Proszę powiedzieć babuni, że nie odejdę od drzwi, dopóki sama nie przyjdzie dać mi odpowiedź.
Stała dziesięć minut, kwadrans. Pukała od czasu do czasu bez szorstkości, lecz z czułem, poważnem naleganiem. Nagle lufcik otworzył się gwałtownie i zagrzmiał głos surowy, straszny, podziemny.
— Po co przychodzisz?.. Pisałaś mi o nowej ohydzie, o tem małżeństwie, które mię przyprawi o śmierć ze wstydu!.. Po co o tem mówić? Czyż ty możesz iść zamąż? Czy odbyłaś pierwszą komunię? Nie? prawda? Zakpiłaś sobie ze mnie, mówiłaś, że przystąpisz do pierwszej komunii jak będziesz miała dwadzieścia lat, a teraz postanowiłaś zapewne, że się obejdziesz bez tego... Idź sobie! dla ciebie jestem umarła!
Poruszona, drżąca, jak gdyby podmuch śmierci w twarz jej wionął, Ludwinia zdążyła zawołać:
— Poczekam jeszcze, babuniu, powrócę za miesiąc!
Lufcik zamknął się z trzaskiem, a ciemny, niemy domek zniknął wśród czarnej nocy.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/284
Ta strona została przepisana.