Nie widział go od jakich lat dwudziestu, wiedział tylko, że wypędzony z klasztoru w Beaumont, gdzie był służył, tułał się bez miejsca, między najgorszą hołotą. Polidor, zauważywszy, a może poznawszy przypatrującego mu się przechodnia, pociągnął szybko towarzysza. Marek, patrząc za odchodzącymi, drgnął ze zdziwienia. Człowiek idący z Polidorem, ubrany w brudny surdut, miał nędzną, niespokojną twarz drapieżnego ptaka. Przecież to braciszek Gorgiasz! Marek przypomniał sobie, co mu opowiadał Delbos, a chcąc się upewnić, usiłował dogonić dwóch mężczyzn, którzy skręcili w boczną uliczkę. Przebiegł ją okiem, lecz nie zobaczył nikogo; Polidor z towarzyszem zniknęli w bramie jednego z podejrzanych domów ulicy. Ogarnęła go wątpliwość: byłże to w istocie Gorgiasz?
— nie śmiałby twierdzić, lękajęc się, że ulega halucynacyi.
W Jouville Marek święcił pełne zwycięztwo. Tam, jak wszędzie, zapanował postęp, dzięki wykształceniu i miłości prawdy. Dosyć było kilku lat, aby naprawić szkody, świadomie popełnione przez nauczyciela Jauffre’a, który wydał gminę w ręce proboszcza Cognasse’a. W miarę jak ze szkoły Marka wychodzili ludzie zdrowi i rozumni, umysłowość całej okolicy się odnawiała, ludność powoli stawała się wolną od kłamstwa i zdolną do myślenia. Nietylko jednak skarby moralne:
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/313
Ta strona została przepisana.