Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/395

Ta strona została przepisana.

subtelniona była i jakby zmiękczona podobieństwem do inteligentnego i wrażliwego Sebastyana. Córeczka ich, Rózia, ulubienica całej rodziny, przedstawiała przyszłość w pączku.
Obiad był rozkosznie wesoły. Jakąż radością dla Józefa i Sary, dzieci niewinnego męczennika, była przygotowująca się uroczystość! W tem spóźnionem uczczeniu przyjmą udział ich dzieci, i nawet wnuczka, cała ich krew, pomięszana z krwią Marka, bohaterskiego obrońcy nieszczęśliwego.
Śmiano się i weselono ciągle. Genowefa posadziła przy sobie prawnuczkę, Rózię, aby jej doglądać, nie mogła sobie jednak poradzić i wołała na pomoc babkę, Ludwinię i matkę, Teresę, aby nie pozwoliły dziewczynce kłaść paluszków do wszystkich deserów.
— Chodźcie, chodźcie! nie dam sobie rady! Ach, co za mały łakomieć!
Przepijano za szczęśliwy powrót Simon’a i dziesiąta już wybiła, a rodzina jeszcze gawędziła, zapominając o pociągach, które miały odwieźć jednych do Beaumont, drugich do Jouville.
Od tego czasu pomyślne zdarzenia szły z nieoczekiwaną szybkością. Projekt Adryana, przedstawiony radzie miejskiej, przeszedł jednogłośnie, jak słusznie pragnął mer, Leon Savin. Nawet piekny, szczery napis, wyrażający uczucia ofiarodaw-