Nie dodali ani słowa więcej. Drzwi zwolna się zamknęły. Z obydwóch stron zasunięto pokryte rdzą rygle, które wydały dźwięk żałosny. Smutna muzyka na zakończenie chwil dobrych i pocieszających, co konały pod ślepą nienawiścią.
Znowu upłynął miesiąc. Markowi pozostała tylko córka, zresztą czuł, że koło opuszczenia i samotności coraz się zacieśnia. Ludwinia chodziła do szkoły panny Mazeline, która pod ciekawemi spojrzeniami uczennic usiłowała obchodzić się z nią, jak z innemi, bez wyróżnienia. Dziewczynika nie zostawała teraz w szkole, zaraz po lekcyach szła robić zadania przy ojcu. Jeżeli czasem nauczyciel i nauczycielka spotykali się, zamieniali tylko ukłon i po za niezbędnymi interesami szkoły nigdy ze sobą nie mówili. Ludzie rozsądni pochwalali, że położyli koniec rozpuszaczanym szkaradnym pogłoskom. Byli jednak inni, co z tryumfem szydzili: naturalnie trzeba było ocalić pozory, co przecież nie przeszkadza kochankom spotykać się w nocy, a dziewczynka musi słyszeć piękne rzeczy, jeśli ma sen lekki. Marek, dowiedziawszy się o tych nowych oszczerstwach, doznał uczucia niezmiernej goryczy. Były chwile, że opuszczała go odwaga: po co pustoszyć życie, wyrzekać się wszelkiego szczęścia, jeżeli żadna ofiara wobec złości nie ma znaczenia? Nigdy jeszcze samotność nie wydała mu się tak ciężką,
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/45
Ta strona została przepisana.