Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— A teraz ty, kochanko, jesteś rozsądna, duża osoba... Tak, tak, zabiorę się do pracy.
Patrzał na nią i znowu łzy ćmiły mu oczy i całował ją bez końca w głowę.
— Co? co się stało? — szeptała wzruszona, zełzawiona. — Czemu tatuś tak mnie całuje?
Drżąc, wyznał lęk, który zdawał się wyłaniać z ciemności.
— Byłeś ty mi została, dziecino, byleby mi ciebie nie porwali!
Pieściła go w milczeniu i oboje płakali. Gdy nakoniec zmusiła go, by się zajął kajetami uczniów, sama zasiadła do swych zadań. Po chwili nowy niepokój podrywał go z miejsca i znowu chodził, chodził. Zdawało się, że gonił za utraconem szczęściem wśród ciemności i ciszy opuszczonego domu.
Zbliżał się czas pierwszej komunii i rozpoczęły się nowe plotki. Ludwinia miała lat trzynaście, wszyscy nabożnisie miasta gorszyli się, że taka duża dziewczynka wychowuje się bez religii, nie chodzi do spowiedzi, ani nawet na mszę. Opowiadano, że od czasu odejścia matki żyje jak bydlę, litowano się nad nią, jak nad ofiara, utrzymywano bowiem, że ojciec ją tyranizuje, że rano i wieczór, zamiast pacierza, każe jej pluć na krucyfiks. Panna Mazeline również daje jej pewno lekcye szatańskiej rozpusty. Nie jest-że to zbrodnią wydawać tę biedną duszyczkę na zatracenie,