bą, a kwitnącym zuchem, z którym ją zbliżył. Pani Savin spuściła głowę nad robotą.
— Proszę siadać, panie Froment — rzekł Savin. — Mówiłem panu, że ten oto duży chłopak doprowadza mię do rozpaczy. Ma blisko dwadzieścia dwa lata, probował już dwóch czy trzech rzemiosł i potrafi tylko patrzeć, jak matka pracuje i wybierać dla niej paciorki.
Filip siedział w kącie milczący i obojętny. Pani Savin ukradkiem rzuciła synowi czułe spojrzenie, na które odpowiedział słabym uśmiechem, jakby chcąc ja pocieszyć. Czuć było, że się rozumieją i podzielają swoje cierpienia. Dawny ponury, tchórzliwy i kłamliwy uczeń był teraz bladym i chorowitym chłopcem, do niczego nie miał energii, krył się pod skrzydłami dobroci matki, która wyglądała raczej na smutną i współczującą siostrę.
— Dlaczegoś mię pan nie posłuchał? — rzekł Marek. — Można było zrobić z niego nauczyciela.
— A co to, to nie! Wolę go mieć na karku... Cóż to za zawód, napychać sobie głowę naukami do dwudziestu lat, aby potem zarabiać jakieś sześćdziesiąt kilka franków na miesiąc, a do stu dojechać po dziesięciu latach służby?.. Teraz nikt już nie chce być nauczycielem, prości chłopi wolą tłuc kamienie przy drodze!
Marek nie odpowiedział wprost.
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/78
Ta strona została przepisana.